czwartek, 2 sierpnia 2018

Gąsewo- tajemnice doliny.


Każdy z nas, chociaż raz w swoim życiu znajduje się w miejscu, o którym bez wątpienia może powiedzieć ,,to tu mógłbym zamieszkać, od zaraz". Ja taki kawałek swojego raju znalazłem w osadzie młyńskiej w miejscowości Gąsewo koło Bodzanowa. Na Młyn natknąłem się przypadkiem, oglądając zdjęcia z mojego regionu. Od samego początku byłem pewien, że fotografie nie oddają w pełni piękna i ducha tego miejsca. Nie myliłem się. Do osady trafiłem jesienią, wraz z podobnymi do mnie ,,zapaleńcami". W chwilę po przyjeździe spotkaliśmy właścicieli wracających ze spaceru. Nieśmiało zaproponowaliśmy małe oprowadzenie nas po osadzie. Pan Stanisław bez żadnego wahania stał się naszym przewodnikiem po pełnym historii zakątku. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od miejsca najważniejszego dla całej osady- młyna wodnego. Budynek postał w 1919 roku na rzece Mołtawie, a raczej na jej strudze wybudowanej specjalnie dla jego potrzeby. Młyn jest murowany, nieotynkowany, trzykondygnacyjny, z piętrową przybudówka od frontu oraz parterową z tyłu. Aktualnie nieużytkowany, choć znalazł inne bardzo ciekawe przeznaczenie. Stał się mini muzeum wsi mazowieckiej, ale po kolei... 

Kiedy otworzyły się młyńskie drzwi, naszym oczom ukazało się serce budowli, czyli mechanizm z kołami i przekładniami, wykonanymi z drewna oraz rzecz bardzo ciekawa, mała wodna elektrownia, która zaopatrywała w prąd całą osadę. Gospodarz zaprosił nas na piętro gdzie zobaczyliśmy dużą salę, na której stał stary, drewniany stół, gdzie jeszcze niedawno obradowały różne gremia poczynając od artystycznych poprzez społeczne, kończąc na samorządowych. Na ścianach wiszą obrazy właścicielki, Pani Danuty z zamiłowania malarki, tworzącej piękne pejzaże. Pierwszą rzeczą, jaka nasunęła mi się na myśl, to fakt jak wiele pracy i środków włożono w odbudowę tego miejsca ( w latach 70. młyn był kompletnie zrujnowany). Odrestaurowane okna, belki, podłogi, sufit - urządzenia sprawiały wrażenie jakby były tu od 1919 roku. Białe ściany, gobeliny oraz cały wystrój dawały wrażenie podróży w czasie do międzywojnia. 


Kiedy nasze oczy ochłonęły od ogromu wrażeń, gospodarz zaprosił nas dalej, na strych, który okazał się perełką tego miejsca. Na samej górze właściciele stworzyli mini muzeum. Ujrzeliśmy tam, chyba śmiało można powiedzieć, dziesiątki eksponatów. Były tu urządzenia, przyrządy codziennego użytku mieszkańców okolicznych wsi. O przeznaczeniu wielu z nich nie mieliśmy zielonego pojęcia. Zobaczyliśmy kawałek mazowieckiej historii. Eksponaty uratowali od zapomnienia mieszkańcy, przynosząc je do młyna, a sam Pan Stanisław wiele z nich odrestaurował i przywrócił do pierwotnego blasku. Po blisko godzinnym zwiedzaniu młyna nadszedł czas na zwiedzanie reszty osady. Cała zagroda oprócz młyna, składa się z domu młynarza, który powstał w 1922 roku oraz obory z 1885 roku. Wokoło rosną stare drzewa- lipy, świerki, buki oraz dęby, z których wiele jest pomnikami przyrody. 

W Gąsewie jest jeszcze coś, o czym warto napisać. Przed domem młynarza, na klombie niczym monumentalna rzeźba stoi... łopata śmigła, będąca pamiątką po szczęśliwy lądowaniu w Reczynie amerykańskiej załogi bombowcem B17 zwanym również Latającą Fortecą.
Kończąc opowieść gąsewską, zdaje sobie sprawę, że nie oddałem nawet w małej części atmosfery tego miejsca, nie przekazałem nawet połowy usłyszanych historii, poczynając od kapliczki kończąc na kamieniu z wyrytym krzyżem. Poza tym stanąłem przed dylematem- pisać o miejscu czy o ludziach, którzy swoją pasją oraz determinacją ratują to miejsce od zapomnienia, kochając bezgranicznie swoją małą ojczyznę. Jeśli moja opowieść zainteresowała Cię drogi czytelniku, to sam przekonaj się sam o uroku tego miejsca oraz posłuchaj wiele innych ciekawych historii tej doliny. 

Ps. W Matka Boska znajdująca się w pobliskiej kapliczce, przypłynęła z ,,Ameryki" razem z właścicielką młyna, która była żoną adiutanta generała Hallera. Mateczkę odnajdujemy również na obrazach Pani Danuty.

środa, 1 sierpnia 2018

Cmentarz mariawicki Nowosiadło - Świniary (pow. płocki, gmina Słubice)


Całkiem przypadkiem dowiedziałem się o cmentarzu we wsi Nowosiadło, który znajduje się na uboczu w niewielkim lasku. Pewnego razu, koleżanka opowiadała mi o swojej rodzinnej wiosce- Świniarach. Wspomniała również o cmentarzu Mariawitów, który znajduje się na pograniczu jej wsi. Początkowo myślałem, że pomyliła go z cmentarzem ewangelickim, który znajduje się w tej miejscowości. Jednak koleżka, stanowczo powtórzyła, że to cmentarz Mariawitów. Poza tym rodzina jej teściowej należała do tego kościoła. Do dziś Świniary zamieszkuje niewielka diaspora Kościoła Katolickiego Mariawitów. Siedzibą władz Kościoła jest Felicjanów. Kościół ten jest maleńkim odłamem Kościoła Starokatolickiego Mariawitów w RP (powstał w wyniku rozłamu u Mariawitów w 1935 r.) i według różnych źródeł posiada od 1000-2000 wyznawców.


Co do samego cmentarza. Do dziś opiekują się nim świniarscy Mariawici. Niestety, po zmianie przepisów sanitarnych, okoliczni Mariawici chowani są na przykościelnych cmentarzach.


Koordynaty : 52.428469, 19.922306






niedziela, 27 maja 2018

Kępa Ośnicka- olenderska wyspa






Kępa Ośnicka to wyspa o powierzchni prawie 400 hektarów ( wraz z 226 ha wód płynących). Całość należny do prywatnego właściciela. Pozostałe 6 ha dróg należy do gminy Słupno . Jej wymiary to ok. 2,5 km długości i blisko 1 km szerokości. Przez wiele lat, całość funkcjonowała jako dwie wyspy- Ośnicka oraz Tokarska. Prawdopodobnie od samego początku był to jeden grunt, który ze względu na wysoki stan Wisły podzielił się na dwie, niezależne kępy. Zresztą podział ten przez wiele lat rodził same kłopoty, ze względu na fakt, że każda z kęp, należała do różnych gmin, część osób traktowało ją jaką jedną całość nazywając ją Kępą Ośnicką, inni zaś dzieli je na dwie części. 




Osadnictwo na wyspie rozpoczęło w drugiej połowie XVIII wieku, od momentu podpisania kontraktu pomiędzy Holendrami a biskupem kujawskim ks. Antonim Sebastianem Dembowskim, w imieniu którego, w dniu 27.01.1759 roku, ks. Wolicki, podpisał kontrakt o zasiedleniu. Ów dokument jest krótki i posiada zaledwie trzy strony, na których spisano prawa i obowiązki obydwu stron. 
Znajdziemy tam informację o sześciu latach wolnizny czyli zwolnienia z podatku. Holendrzy zabezpieczyli się również na wypadek klęsk żywiołowych umieszczając w kontrakcie zapis- ,, jakoby się miał trafić taki rok, w który by miała być powódź, a zboża im zupełnie zrujnować, w takowym roku, Dwór Gulczewskim ulgę im deklaruje” Kontrakt zezwalał im również na pełną niezależność przy sprzedaży zboża oraz drzewa pozyskanego na swoich gruntach. Holendrzy pomimo faktu, że byli wolnymi ludźmi, to podobnie jak polscy chłopi pańszczyźniani, zmuszani byli do pracy na rzecz dworu w Gulczewie. 
Wspólna umowa, dawała im również prawo sądzenia się miedzy sobą. Sędzią w tych sporach był wybrany przez nich Straszy. Jednak w przypadku odwołania się jednej ze stron, sprawę rozsądzał Dwór Gulczewski. Na mocy umowy, na wyspie założono również cmentarz. Kontrakt miał obowiązywać obie strony przez dwie dekady. Niestety nie istnieje żaden dokument, który potwierdzałby przedłużenie powyższej umowy na kolejne lata. 
Schyłek XVIII i początek XIX wieku, to na wyspie osadnictwo niemieckie. Według danych spisanych w 1799 roku na Kępie Ośnickiej (i tu jest problem czy mowa jest o obu, czy tylko o jednej z nich) znajdowały się 4 domostwa, w których zamieszkiwało 21 osób. W księgach parafialnych Płocka i Gąbina, z początku wieku, widnieją cztery nazwiska - Schwentke, Tews, Jabs oraz Golnik. W 1882 Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego pisze, że Kępa Tokarska posiada 4 domy, 48 mieszkańców i 101 polskich mórg (56,54 ha) ziemi a Kępa Ośnicka 4 domy, 30 mieszkańców i 65 polskich mórg (36,39 ha) ziemi. Według spisu z XX wieku (1939-45), na części Ośnickiej , zamieszkiwali Schwentke, Eichmann, Jabs, Dobielaw i Tews. Mieszkali tam również służący, Hintz oraz Hartstock. Natomiast na części tokarskiej, mieszkali Schwentke oraz Rossolow wraz ze służbą. Mieszkańcy obu kęp zajmowali się przede wszystkim produkcją rolną. Jednak, we wspomnieniach Marii Macieszyny, możemy przeczytać, że mieszkańcy wyspy skupowali na potęgę warzywa i owoce, następnie suszyli je i prawdopodobnie wysyłali jako pożywienie dla armii. Jeszcze dziś na wyspie można znaleźć przedstawicieli różnych rzadkich roślin, które przez lata adoptowały się do istniejących tam warunków. Czasy kolonistów definitywnie skończyły się wraz z końcem drugiej wojny światowej. Niemcy stracili swoje majątki, cześć z nich uciekło do Niemiec, natomiast inna część trafiło do Centralnych Obozów Pracy. O tym czasie książkę wraz ze wspomnieniami swojej mamy napisała płocka poetka Pani Jolanta Michalska 





Na wyspie prowadzone były również działania wojenne. Podczas Bitwy pod Tokarami, w 1809 roku, wyspa (część tokarska) została zajęta przez austriackich żołnierzy z dwoma armatami. Polskie oddziały broniące się z części Ośnickiej, przez kilka godzin odpierały szturm nieprzyjacielskiego wojska. Na podstawie wspomnień austriackiego jeńca wiemy, że zginęło tam 400 żołnierzy , między innymi major, trzech kapitanów oraz siedmiu innych oficerów. Natomiast austriaccy kirasjerzy, patrolujący brzeg stracili, 9 żołnierzu, w tym porucznika. Znana jest też inna relacja z tej bitwy. Mówi ona, że 25 Polaków leżących na płask, pod słomą, na płynącym promie, przybyło na wsypę jako statek handlowy, niczym koń trojański. Kiedy Polacy zaatakowali z obu stron (drugi oddział nacierał od strony Kępy Ośnickiej) ,zaskoczeni Austriacy rzucili się na barki, które pod wpływem ciężaru, zatonęły wraz z wojskiem i armatami. Pozostałych wybito lub wzięto do niewoli. Kolejne działania wojenne na kępie miały miejsce 12 września 1939, kiedy to oddziały niemieckie przeprowadziły desant na wyspę od strony Bobrowiczek, wykorzystując ją do jako przyczółek do kolejnej przeprawy oraz ataku na polskie pozycje w okolicach Dobrzykowa i Radziwia. 





Dziś wyspa opustoszała. Cześć z niej, uprawiana jest przez pobliskiego rolnika, który hoduje na niej zwierzęta. Pozostała jest zarośnięta i zdziczała. Tylko równo rosnące stare wierzby oraz pozostałości po domostwach przypominają nam, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu, w tym miejscu tętniło życie. Jako ciekawostkę dodam, że w latach 70. i 80. XX wieku, na części kępy znajdował się poligon saperski płockiej jednostki wojskowej.  U brzegu nadal zatopione są dwa pontony mostowe. 

Na wyspę przybyliśmy dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionego kapitana statku Amnezja i była to nasza kolejna ekspedycja badawcza  i zapewne nieostatnia.  Kępa kryje jeszcze wiele ciekawych historii, a o kilku z nich opowiedzieliśmy dziennikarzowi Gazety Wyborczej Płock

Kolonia Schröttersdorf pod Płockie




Maszewo Duże to wieś położona w województwie mazowieckim, powiecie płockim, gminie Stara Biała. Wieś jakich tysiące w naszym kraju. Jednak jest w niej coś, czego nie powstydziłaby się żadna inna polska miejscowość. Tym czymś jest jej historia. Pierwsze wzmianki źródłowe na temat osady Maszewo (Machewo, Massewo, Maschevo Regia) pochodzą z XV wieku. W 1446 roku ustalono, że linia podziału rzeki Wisły, której połowa miała znajdować się w posiadaniu dziedziców Brwilna, a druga połowa w posiadaniu płockiego klasztoru św. Marii Magdaleny, ma przebiegać od Maszewa do Biskupic. W roku 1449, w umowie zawartej między księciem Władysławem I a Mikołajem z Podkrajewa, wśród wsi należących do zamku płockiego wymieniono Maszewo.2 W niniejszym artykule chciałbym się jednak skupić na zagadnieniu osadnictwa niemieckiego, którego początki na tym terenie przypadają na przełom XVIII i XIX wieku. Jedną z pierwszych kolonii niemieckich na Mazowszu była założona w końcu XVIII wieku kolonia Schröttersdorf pod Płockiem. Swoją nazwę wzięła od nazwiska Fryderyka Leopolda barona  von Schröttera (1743-1815), nadprezydenta Prus Wschodnich i Prus Zachodnich, ministra rządu w Berlinie. Zainicjował on intensywną akcję kolonizacyjną, sprowadzając nad Wisłę rolników z różnych zakątków Niemiec. W skład nowo utworzonej kolonii weszły podpłockie wsie: Maszewo, Powsino, Chełpowo i Biała. Zamieszkało tam kilkaset niemieckich rodzin. Od roku 1820 termin „kolonia Schröttersdorf”, dotąd określający cały obszar, zastępowany był nazwą konkretnej miejscowości, do której dodawano słowo „kolonia”. Przybysze w większości pochodzili z Wirtembergii, Meklemburgii, Saksonii, Śląska oraz z Prus Wschodnich i Prus Zachodnich.4 Władze pruskie przeprowadziły staranne poszukiwania dogodnego miejsca dla nowej kolonii na północnym brzegu Wisły. Po znalezieniu takiego miejsca rozpoczęto rekrutację osadników. Aby zachęcić potencjalnych kolonistów, władze były gotowe opłacić ich podróż do nowej ojczyzny. Oferowano kwotę około 300 groszy zapomogi jednorazowej i zwrot kosztów transportu za każdą przejechaną milę (7,5 km) w następującej wysokości: 2 grosze za dorosłego mężczyznę, 1 grosz i 6 fenigów za żonę, 1 grosz za każde dziecko.





Początki, jak zawsze, były trudne. Pierwsi osadnicy mieszkali w lepiankach. Dopiero po pewnym czasie zaczęto budować domy w konstrukcji szkieletowej, gdzie szkielet nośny był z drewna, a fugi wypełniano słomą i błotem. Dach był słomiany. Władze niemieckie przekazywały osadnikom narzędzia rolnicze i pieniądze na karczowanie gruntów. Nowi mieszkańcy narzekali na przejmujące zimno panujące podczas zim. Jeden z Niemców pisał w swych listach, że często patrzy z tęsknotą na słońce na zachodzie, myśląc o swojej dawnej ojczyźnie. Zanotował również, że rok 1805 był bardzo mokry. Ponieważ w kolonii nie istniały wtedy jeszcze żadne bite drogi, mieszkańcy wiosną i jesienią tonęli w błocie. Natomiast 1806 rok był dla odmiany bardzo suchy, co w połączeniu ze słabą klasą gleb dało bardzo mizerne plony. Z relacji wysyłanych do Niemiec wynika, że koloniści byli bardzo zawiedzeni i rozgoryczeni, w wyniku czego część osadników wyemigrowała dalej na Wołyń. Tym, którzy pozostali, rząd pruski starał się zrekompensować jak najwięcej zarówno w zwierzętach, jak i w narzędziach. Ze względu na dużą liczbę dzieci w kolonii, sprowadzono ze Śląska nauczyciela i wybudowano szkołę.5 Aby uatrakcyjnić osadnikom wieczory, w każdej wsi założono orkiestrę lub chór mieszany. We wsiach, gdzie nie można było wybudować kościoła lub kaplicy, otwierano pokoje modlitewne usytuowane przy szkołach. W dzisiejszym Maszewie (dawniej Kolonia Maszewo) znajdowały się dwa takie miejsca. Jednym była kaplica luterańska, a drugim – pokój modlitewny braci Morawskich.Kolonia szybko osiągnęła stan około trzech tysięcy mieszkańców.7 Gospodarstwa były różnej wielkości. W największej wsi, Maszewie, funkcjonowało ponad 110 zagród: 13 gospodarzy posiadało 6 hektarów, a 97 od 1 do 6 hektarów ziemi. Tylko trzy gospodarstwa były wielkoobszarowe: Sztajnera, Rowera i Szyfera. W każdej wsi znajdowały się sklepy i szynki, a w samym Maszewie – młyn, dwie olejarnie i duży browar. Ten ostatni produkował piwo dla Płocka, cenionego w okolicy Maszewskiego Portera.8 Ponadto na terenie kolonii umiejscowiono dwa cmentarze: większy w Maszewie i mniejszy w Powsinie. Obecnie maszewski cmentarz, po odkupieniu od ewangelików, należy do parafii rzymskokatolickiej w Brwilnie. Drugi zaś, całkowicie zdewastowany i zarośnięty, znajduje się tuż przy ogrodzeniu zakładów rafineryjno-petrochemicznych PKN Orlen SA. W okresie międzywojennym pomiędzy władzami polskimi a mieszkańcami okolicznych kolonii wielokrotnie dochodziło do napięć i animozji. Szkoły niemieckie przekształcano na polskie i tylko w szkole w Maszewie nauczano w dwóch językach – polskim i niemieckim. Dowodem od dawna narastających napięć i niechęci do kolonistów może być artykuł poświęcony obecności żywiołu niemieckiego w Królestwie Polskim, także w podpłockim Maszewie, który ukazał się w piśmie polskiej inteligencji, „Tygodniku Ilustrowanym” (nr 25 z 1907 r.). Można tam przeczytać następujące słowa: Przykłady wynaradawiania się poszczególnych jednostek wśród ludu widzimy zresztą i na wsiach w tych miejscowościach, gdzie koloniści Niemcy znaleźli się liczebnie w większości. Germanizacyi na wsiach sprzyjała szczególniej niemało szkoła elementarna rdzennie niemiecka. Pod jej wpływem uczęszczające tu dzieci polskie zatracają swój charakter narodowy. Nauczyciel Niemiec, koledzy w większości Niemcy, duch szkoły niemiecki – oto typowe warsztaty germanizowania młodych pokoleń! [...] Ks. Ign. Charszewski, opisując parafię trzepowską pod Płockiem, podaje charakterystyczny fakt, że w okolicy tej znajduje się jedna jedyna szkoła, a i tą zawładnęli Niemcy, jakkolwiek i nasi gospodarze ciężar jej utrzymania ponosili. Pod kierunkiem nauczyciela Niemca, nieodrodnego syna hakaty, znającego wprawdzie język polski, królowały w niej prawie niepodzielnie języki: państwowy i niemiecki9 . W cytowanej publikacji znajdują się zdjęcia Ł. Dobrzańskiego zaopatrzone w wymowne podpisy, na przykład: „niemiecki pług na polskiej ziemi” lub „przy czytaniu kolonista niemiecki u siebie”. Tego rodzaju nastawienie miało swoją genezę w postawie samych kolonistów. Większość z nich bowiem nie uczyła się języka polskiego, tworząc zamknięte enklawy. Ponadto wielokrotnie okazywali oni polskim sąsiadom swoją wyższość, wytykając im analfabetyzm, zacofanie technologiczne i światopoglądowe. Z opowieści dziadka mojej żony, Jana Zapędowskiego, urodzonego i mieszkającego na pograniczu wsi Maszewo i Mańkowo, wyłania się nieco inny, bardziej przyjazny, obraz relacji pomiędzy mieszkańcami kolonii a ich polskimi sąsiadami. Wspominał on, że wspólnie z Niemcami uczył się w jednej szkole (przy dzisiejszej ul. Zglenickiego). Na co dzień przyjaźnił się z „Niemczakami”. Dzięki tym kontaktom zarówno polskie, jak i niemieckie dzieci stawały się dwujęzyczne. Ponadto wielu Polaków pracowało u niemieckich gospodarzy. Bardzo cenili sobie wielkość wynagrodzenia, jakie otrzymywali. Zdaniem J. Zapędowskiego, Niemcy zatrudniający polskich robotników wymagali bardzo dokładnego wykonywania zleconych obowiązków. Podczas przerwy na posiłek nakazywali Polakom myć ręce, a do obiadu przebierać się w czyste koszule. Pomimo ogólnie niezłych relacji, wyczuwalny był jednak pewien dystans i wyższość okazywana przez kolonistówcharakter narodowy. Nauczyciel Niemiec, koledzy w większości Niemcy, duch szkoły niemiecki – oto typowe warsztaty germanizowania młodych pokoleń! [...] Ks. Ign. Charszewski, opisując parafię trzepowską pod Płockiem, podaje charakterystyczny fakt, że w okolicy tej znajduje się jedna jedyna szkoła, a i tą zawładnęli Niemcy, jakkolwiek i nasi gospodarze ciężar jej utrzymania ponosili. Pod kierunkiem nauczyciela Niemca, nieodrodnego syna hakaty, znającego wprawdzie język polski, królowały w niej prawie niepodzielnie języki: państwowy i niemiecki9 . W cytowanej publikacji znajdują się zdjęcia Ł. Dobrzańskiego zaopatrzone w wymowne podpisy, na przykład: „niemiecki pług na polskiej ziemi” lub „przy czytaniu kolonista niemiecki u siebie”. Tego rodzaju nastawienie miało swoją genezę w postawie samych kolonistów. Większość z nich bowiem nie uczyła się języka polskiego, tworząc zamknięte enklawy. Ponadto wielokrotnie okazywali oni polskim sąsiadom swoją wyższość, wytykając im analfabetyzm, zacofanie technologiczne i światopoglądowe. Z opowieści dziadka mojej żony, Jana Zapędowskiego, urodzonego i mieszkającego na pograniczu wsi Maszewo i Mańkowo, wyłania się nieco inny, bardziej przyjazny, obraz relacji pomiędzy mieszkańcami kolonii a ich polskimi sąsiadami. Wspominał on, że wspólnie z Niemcami uczył się w jednej szkole (przy dzisiejszej ul. Zglenickiego). Na co dzień przyjaźnił się z „Niemczakami”. Dzięki tym kontaktom zarówno polskie, jak i niemieckie dzieci stawały się dwujęzyczne. Ponadto wielu Polaków pracowało u niemieckich gospodarzy. Bardzo cenili sobie wielkość wynagrodzenia, jakie otrzymywali. Zdaniem J. Zapędowskiego, Niemcy zatrudniający polskich robotników wymagali bardzo dokładnego wykonywania zleconych obowiązków. Podczas przerwy na posiłek nakazywali Polakom myć ręce, a do obiadu przebierać się w czyste koszule. Pomimo ogólnie niezłych relacji, wyczuwalny był jednak pewien dystans i wyższość okazywana przez kolonistów.



Największe animozje powstały podczas okupacji hitlerowskiej, gdy większość niemieckich mieszkańców wsparła faszystowskiego okupanta. Bez najmniejszych oporów moralnych koloniści wpisywali się na folkslistę, a kilku z nich należało do splamionej licznymi okrucieństwami dywizji SS Totenkopf (trupia czaszka).  Niezwykłą historię związaną z dostarczaniem materiałów potrzebnych do budowy schronu żołnierzy Armii Krajowej w lesie Brwilno tak wspomina w swojej książce Wiktor Kaźmierowicz, pseudonim „Okoń”: Najbardziej niebezpieczny do przebycia był odcinek od Wyszyny do Lasu Brwilno. Jego odległość wynosiła 4 km. Przed wjazdem do Maszewa trzeba było skręcić w prawo w trakt, prowadzący w głąb do lasu. Cały szkopuł tkwił w tym, że Maszewo zamieszkane było w cało- ści przez niemieckich kolonistów, a na dodatek zatwardziałych hitlerowców i trzeba było w tym miejscu niepostrzeżenie przemknąć, nie zwracając niczyjej uwagi. Gdyby zatrzymał mnie folksdojcz, to nawet najgłupszy z nich nie uwierzyłby, że wiozę furę pełną drzewa do lasu. Na szczęście obyło się bez kłopotów. Niemcy jednak po pewnym czasie odkryli pusty schron, a następnie rozstrzelali gajowego, członka AK, Władysława Lewandowskiego. Jego grób znajduje się na cmentarzu parafialnym w Brwilnie, natomiast w miejscu egzekucji ustawiono pamiątkowy obelisk. Niektórzy koloniści wyróżnili się wyjątkowo wrogą postawą wobec Polaków. Należał do nich niejaki Much, który jeszcze przed wojną został pozbawiony polskiego obywatelstwa, zapewne z powodu szpiegostwa. Wielkim okrucieństwem wykazał się Andrzej Niewiadomski z Białej, folksdojcz i członek NSDAP, który uczestniczył w obławach, zabójstwach i egzekucjach Polaków z gminy Brwilno (m.in. Jana Bartosiewicza z Wyszyny). W maju 1945 roku skazano go na karę śmierci. Wyjątkowym zwyrodnialcem był także niemiecki kolonista Kirszner, stolarz z Powsina i były żołnierz wojska polskiego. Po podpisaniu narodowej listy stał się zagorzałym hitlerowcem. W latach 1943-1945 był okrutnym dozorcą w płockim więzieniu. W 1945 roku został skazany na karę śmierci. Także kierownik powsińskiej szkoły, Teodor Gatzke, zapisał się niechlubnie w dziejach opisywanej koloni. Po wybuchu drugiej wojny światowej został on urzędnikiem niemieckiego magistratu. Zasłynął m.in. jako denuncjator.13 Również bardzo tragiczna historia wiąże się z niemieckim kolonistą o nazwisku Fobel. Pewnego wieczoru do jego drzwi zapukali dwaj uciekinierzy z przymusowych robót. Byli oni pochodzącymi z Łodzi okopnikami i szukali schronienia na noc. Nie wiedząc o tym, że znajdują się w niemieckiej kolonii, opowiedzieli gospodarzowi o swojej ucieczce. Ten zaproponował im schronienie w pobliskim lesie, zaprowadził ich tam, a następniezastrzelił i zostawił bez pochówku. Po kilku dniach polscy mieszkańcy pochowali ich pod osłoną nocy. Dziś małą mogiłką na skraju brwileńskiego lasu opiekuje się mieszkanka Maszewa oraz zuchy z pobliskiej szkoły. Po wielu latach we wsi pojawiła się córka owego zbrodniarza, szukająca swoich korzeni. Wypytywała o swojego ojca, jednak starzec, z którym rozmawiała, ojciec moich rozmówców, w imię pojednania zataił tę ponurą historię.14 Gwoli sprawiedliwości godzi się dodać, że nie wszyscy niemieccy koloniści okazali się polakożercami. I tak na przykład sołtys Maszewa przestrzegł rodzinę pani Nadwadowskiej przed aresztowaniem jej ojca, który udawał rolnika, choć w rzeczywistości był nauczycielem. Wspomina ona również z sympatią młynarza Gedego, który wielokrotnie przymykał oko na ponadnormatywne mielenie zboża w jego młynie. Ponadto tenże Gede w czasie wojny ukrywał polskiego uciekiniera z przymusowych robót.15 Także inne rodziny pochodzenia niemieckiego wykazały lojalność wobec nowej ojczyzny. Były to rodziny Eisellów, Bartschów, Schulzów, Gundlachów i Szyferów.16 W styczniu 1945 roku koloniści masowo uciekali wraz z wojskami niemieckimi na zachód. Tych zaś, którzy pozostali, przymusowo usunięto. Wielu zostało uwięzionych w obozach pracy przymusowej.17 Kilku starców, którzy pomimo nakazu wyjazdu pozostali w kolonii, UB zabrało do ciężarówki i wywiozło do lasu Brwilno na mogiłę pomordowanych Polaków. Tam nakazano im gołymi rękami  ekshumować i przeszukiwać rozkładające się ciała.18 W 1948 roku w niewyjaśnionych okolicznościach spłonął wraz z przyległymi budynkami kościół luterański, który znajdował się na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic Łukasiewicza i Zglenickiego. Był to budynek z czerwonej cegły, miał bardzo wysokie, zakończone łukami, okna. Wewnątrz znajdowało się duże prezbiterium i organy.19 Pod koniec lat czterdziestych XX wieku po niemieckich kolonistach w Maszewie nie było już śladu. Od dłuższego czasu wraz z sierpecką Nieformalną Grupą Historyczną „Ultima Thule” badam historie związane z niemieckimi kolonistami zamieszkującymi terytorium Mazowsza. Razem ze Stowarzyszeniem Tradytor, którego jestem członkiem, zrealizowa- łem film dokumentalny przedstawiający świątynie protestanckie na ziemi płockiej. Materiał ten zawiera historyczne już kadry kościo- ła w Sadach, który w nieuzasadniony i bezsensowny sposób został zburzony. Ponadto wspólnie z Tomaszem Kowalskim z Sierpca i z Arturem Woltmanem, proboszczem parafii ewangelicko-augsburskiej w Płocku, nagraliśmy fabularyzowany dokument filmowy Zapomniani sąsiedzi, opowiadający o kolonistach niemieckich. Wspomnienia Polaków przeplatają się tam z fabularyzowanymi scenami z dawnej niemieckiej wsi Osówka i z ewangelickiego kościoła w Wiączeminie Polskim. W ramach realizacji naszego projektu rozpoczęliśmy współpracę z panią Juttą Dennerlein z Niemiec, autorką interesującego portalu Upstream Vistula, którą kilkakrotnie gościliśmy w Polsce. Zbiera ona informacje na temat niemieckich kolonistów z ziem polskich. Mamy nadzieję, że nasze wspólne dzia- łania przyczynią się do uratowania niejednego świadectwa niełatwej historii stosunków polsko-niemieckich.